środa, 12 września 2018

Toporów - konkurs fotograficzny

W klasie  młodszego dziecka Związek Harcerstwa Polskiego ogłosił konkurs fotograficzny dla Zuchów pt. " Ziemia Lubuska - moje miejsce, mój dom" . W związku ze 100 leciem odzyskania niepodległości fotografia miała wiązać się z miejscem mającym znaczenie historyczne dla niepodległości naszego kraju.
Szybki skan w głowie miejsc spełniających warunek wytypował Toporów . Położony niedaleko , znaczenie historyczne niepodważalne a co najważniejsze zaakceptowany przez Stefkę. Praktycznie z dnia na dzień zorganizowałem mini wyprawę do Toporowa. Dla mnie mini , dla 8 letniej dziewczynki to poważny wyjazd w leśną otchłań.


Widok trasy 21 km

Do Polany dowozimy się samochodem. Nie chce mi się montować bagażnika rowerowego więc dla siebie biorę kieszonkowego Dahona. Tak odnośnie wagi rowerka dla dzieci to ciekawe proporcje wychodzą. Dziecko waży 30 kg a  rowerek 13,5 kg. Abym ja musiał przyłożyć proporcjonalny wysiłek jazdy to mój rower przy mojej wadze 90 kg musiałby ważyć 40 kg...
Na nowym parkingu w Polanie startowy posiłek energetyczny - suchary z czekoladą :)


Startujemy po 15.00. Upał trochę dokucza. Bardzo spokojnym tempem dajemy nura w las. Kilometry nawijają się powoli. Dużo rozmawiamy. Dla urozmaicenia z leśnego krajobrazu staram się wyłowić coś innego aby nie było monotonnie. Wstępujemy na zbiornik wodny Suchy Staw.

Jeziorko Suchy Staw

 Po około 4 km robimy pierwszą dłuższą przerwę, którą robimy w miejscu wystąpienia kryzysu kondycyjnego. Tak więc zadowalamy się infrastrukturą pobocza.

Pierwsza przerwa.

 Chwila odpoczynku, jedzenie, picie, batoniki czynią cuda. Dzieci się szybko meczą ale jednocześnie szybko regenerują siły. Jedziemy dalej. Teraz aby do niebieskiej wieży obserwacyjnej. Pod nią krótka przerwa na batonika i ciśniemy dalej. W rozmowach po raz kolejny przewija się wątek zwierzyny leśnej i zapewnienia z mojej strony , że dziki w dzień śpią...
Tak po ponad 2 godzinnej podróży dojeżdżamy do Toporowa. W pierwszej kolejności , aby wykorzystać popołudniowe słońce robimy sesję fotograficzną przy pomniku.


Mając już pokaźny plik fotografii urządzam obiecywany leśny piknik na kocu.


Po solidnym odpoczynku obowiązkowe foto przy mozaice z wopistą. To miejsce najbardziej zapadło Stefie w pamięci z ostatniej wizyty w tym miejscu.

Toporów mozaika z wopistą
Wieczorem temperatura spadła i jedzie się znacznie lepiej. Umawiamy się , że robimy dwie przerwy w tych samych miejscach i udaje nam się trzymać tego planu.

Foto przy zabytkowym drogowskazie.
W dobrym tempie docieramy do miejsca zaplanowanego posiłku. Słońce schodzi coraz niżej. Pytania o zwierzynę dziką  co raz pojawiają się w rozmowach :)


Kolejna przerwa na odpoczynek i jedzenie wyzwala energię do dalszej jazdy. Bez spinania się wczesnym wieczorem jesteśmy na parkingu przy samochodzie. Pakuję rowery i wracamy do domu. Po drodze w Iłowej podziwiamy podświetlaną różnymi kolorami fontannę.

Iłowa. Fontanna w rynku
Z kilkudziesięciu fotografii jedną wytypowaliśmy jedną do udziału w konkursie.

Fotografia konkursowa
Po pewnym czasie okazało się, że warto było podjąć trud wyprawy. Nasze foto zdobyło II miejsce 😃

Dyplom


GALERIA

12 wrzesień 2018

niedziela, 9 września 2018

Żary Gdynia Żary czyli 1074 km non stop


W tym roku 3 dniowe rowerowe wakacje postanowiłem w 100 % wypełnić jazdą czyli przejechać non stop 1000km. Po ubiegłorocznym przejechaniu 770 km jakaś moc w nogach jeszcze była. Dobrze poszło w ultramaratonach "Piękny Wschód" i "Piękny zachód" 2018 .  Pojedynek z dystansem 1000 km układałem w głowie na większości codziennych treningów. Lato sprzyjało. Przez lipiec i sierpień praktycznie dzień w dzień udało się zaliczyć codzienny poranny trening plus jakieś dłuższe strzały w wybrane weekendy. Efekty porannych treningów przerosły moje oczekiwania. Rozpoczęcie dnia o 5.00 rano mocnymi 25 km w odczuwalny sposób podkręciło moją kondycję.
Szybko zleciał czas do września. Na trasę wybrałem sobie wyjazd do Trójmiasta i z powrotem aby nie tracić czasu na logistykę powrotu z jakiegoś odległego miejsca.


Widok trasy. 1073 km
Wieczorem 5 września byłem spakowany i gotowy do porannego wyjazdu. Prognoza pogody pomyślna. Miejscami tylko niesprzyjający kierunek wiatru i trochę opadów w drugiej nocy wyjazdu.

Rower gotowy do drogi 
Tradycyjnie w noc przed wyjazdem rajzefiber i rodzaj zwątpienia w w swoje możliwości bezpośrednio po przebudzeniu... Poczytałem kilka opisów ze zmagań z 1000 km i jedno co je łączy to zmaganie się z potwornym zmęczeniem. Nie jeden raz się doszczętnie spompowałem na rowerze więc wiem o czym mowa.   Ruszam o 5:08 przez Żagań , Nową Sól w kierunku Wielkopolski. Dzień mnie wita pięknym wschodem słońca. Od razu słyszę " Iść ciągle iść" zespołu Dwa plus jeden...


Jedzie się fantastycznie. Ciągłe flow Zakładam utrzymywać średnią nie wyższą niż 25 km/h i co 100 km robić dłuższą przerwę. Czyli jazda spacerkiem grubo poniżej progu mleczanowego z tętnem średnim 130. Pierwsza stówka mija jak z bicza strzelił. Przerwę  robię tylko ze względów formalnych  w miejscowości Nowy Widzim po godz. 9:00 przy stacji kolejowej na peronowej ławce. Cały czas utrzymuje się mgła i dosyć niska nocna temperatura.

Nowy Widzim. Przerwa po 100 km
 Przy okazji trafił mi się przejazd zabytkowego składu kolejowego.



Wielkopolska sieć dróg rowerowych robi wrażenie.


Zahaczam o przedmieścia Poznania. Jak to w okolicach dużej aglomeracji miejskiej ruch samochodowy nasila się nieznośnie.
Zaraz za Poznaniem niespodzianka. Przejazd przez poligon do Biedruska.

Biedrusko. Wjazd na poligon
Regulamin wjazdu na niego przeczytałem wcześniej w internecie. Jeżeli nie świeci napis "ostre strzelanie" rowerem można wjechać. Co chwilę po bokach drogi tablice "zakaz wstępu, ostre strzelanie". Jakoś mimochodem jadę w dolnym chwycie ;-) Pewniej się poczułem gdy minąłem kolarzy jadących z przeciwka i dwóch uzbrojonych żołnierzy...
W Biedrusku wszystko jakieś wojskowe jest. Foto w muzeum i jadę dalej.

Biedrusko
Pauza po 200 km wypadła mi w okolicach Murowanej Gośliny. Nie było infrastruktury więc urządziłem sobie ją na leśnej polanie. Tu zjadam kolejne kanapkę, jakieś batony. Zrzucam ciepłe ciuchy. Co prawda słońce wyszło za Poznaniem ale nie chciało mi się zatrzymywać tylko na zmianę ubrań. Jakoś dopociłem do tych 200 km...

Leśny przystanek po 200 km
Po przerwie jedzie się wyśmienicie. Dalej flow. Pogoda sprzyja. Jadę sobie na nawigację , przez miejscowości których nazwy niewiele mi mówią. Czasami jest wręcz sielankowo. Odkrywam ,że trasa wyznaczona przez GPSies czasem robi krótkie skróty drogami gruntowymi. Są niedługie i w miarę dobrej jakości. Jak się później okaże nie zawsze tak będzie...

Skrót gruntówką

Powyższe  miejsce  jest jak żywcem wyjęte z piosenki. Od tej pory " Na rozstaju dróg gdzie przydrożny Chrystus stał" R. Rynkowskiego nie schodzi mi z tapety. Taki rodzaj natręctwa muzycznego. Całą drogę sam ze sobą więc męczą różne takie. To przynajmniej w temacie bo bywa gorzej i niełatwo zmienić płytę ;-)
Jest upał. W Popowie Kościelnym wstępuję do sklepu uzupełnić bidony. Przy okazji puszeczka zimnej pepsi i baton.


O 18:40 jestem w Żninie. Od tej pory do samego Trójmiasta planuję jechać DK 5. Ruch dosyć duży ale idzie wytrzymać. Spodziewam się ,że wraz z nadejściem nocy osłabnie. Za Szubinem sytuacja się wręcz pogarsza. Nie dość ,że ruch jakiś większy to do tego jeszcze remont przekształcający DK5 w S5. Poobcinane pobocza, nawierzchnia zmasakrowana przez sprzęt budowlany, TIR za TIRem w moją stronę i z przeciwka. Do tego jeszcze mimo ograniczeń do 50 km/h  całe samochodowe towarzystwo jedzie ze dwa razy tyle. Mimo, że po większości tirowcy czekają z wyprzedzaniem mnie aż będzie wolne miejsce z przeciwka i zachowują ustawowy metr odległości ode mnie to czuję silny dyskomfort gdy blokuje kilkudziesięcio tonowe składy. Gdzie się da zjeżdżam na pobocze za co "duzi" dziękują mrugając kierunkami ale tego pobocza często nie ma...Nie ma co dalej tego nie wytrzymam. Po zmroku będzie jeszcze gorzej.
Za Szubinem wolę dołożyć kilkanaście km i odbijam na Łabiszyn, Kobylarnię. Wszystko fajnie ruch samochodowy w zaniku. Sytuacja opanowana myślę sobie. W Bydgoszczy znajdę jakiegoś czynnego "maka" i na spokojnie obmyślę jakąś spokojniejszą drogę do Gdańska. Przed obwodnicą Bydgoszczy mały zonk. Widzę zakaz wjazdu dla rowerów i cały ruch "niesamochodowy" kierują na drogę równoległą do obwodnicy. Pierwszy przejazd pod obwodnicą kończy się w lesie jako gruntówka. Jadę do następnego. Na drugim też asfalt się kończy i zaczyna się dosyć grząski piach przez las. Według nawigacji dojadę tą drogą do miasta. Trudno , jakoś muszę się przebić przez te piaski. Brnę dalej w  ciemności. Koła grzęzną w piachu. Mięsem rzucam niewybrednie. Jakoś dojechałem do Trzcińca. Tam pytam o drogę gościa spacerującego z psem. Mówi , że już do samego miasta będzie asfalt. Uff. Ze dwie godziny  mnóstwo siły pochłonęły mi te bydgoskie objazdy.


W Bydgoszczy zamieniam kilka słów z chłopakiem jadącym na góralu. Mówi , że dalej w stronę Świecia też jest remont DK5. Poleca drogę do Gdańska przez Serock, Świekatowo, Tleń, że jechał nią 2 razy w tym roku, cisza, spokój i znikomy ruch samochodowy. O takie coś mi chodziło. Podziękowałem i zapisałem miejscowości w telefonie. W czynnym MD robię sobie przerwę. Jedzenie, herbatka, przestawienie nawigacji.


Mapa jaką mam jest niezbyt dokładna , do tego nie zabrałem okularów do czytania a przez kieszonkową lupę słabo widać. Trudno jednak było nie zauważyć , że nockę spędzę w  Borach Tucholskich...
Po posiłku, odpoczynku a zwłaszcza odnalezieniu drogi do Gdańska morale znacznie mi się podnosi. Co prawda  nocą planowałem jechać główniejszymi drogami z dostępem do czynnych stacji benzynowych ale jakoś się obejdę. Zapas picia i jedzenia mam, że do rana wystarczy.
Parę minut po 23:00 ruszam. Szybko odnajduję wylot z Bydgoszczy i zanurzam się w leśnych ciemnościach. Początkowo rowerówka biegnie przy drodze ale później lekko zanurza się w lesie . Wąska jest ale równa. 

Mało fajnie bo wolałbym szosą ale jadę tak jak prowadzi nawigacja. Nie sądzę aby taka droga wiodła do samego Gdańska. Jadę sobie spokojnie tą dróżką, wije się ona to w prawo to w lewo, czasem przez jakieś pagórki aż tu nagle nie małych rozmiarów dzik wybiega mi z krzaków prosto przed rowerem. O fuck jak się przestraszyłem. Nieźle się zaczyna nocny przejazd przez bory. Dosyć szybko za wskazówkami garmina zjeżdżam z tej rowerówki i dalej już jadę szosą. Na jakimś przystanku ubieram się cieplej bo temperatura spada poniżej 10C. W ciemnościach trochę tracę kontrolę nad tempem bo nie widzę wskazań prędkościomierza ale staram się jechać nie przemęczając się zbytnio. Jedzie się dobrze , kondycja w porządku, dystans do celu pomniejsza się. Niefajne jest to , że nie znam dokładnie trasy, mijam nieznane miejscowości, co raz skręcam w różnych kierunkach na nieoznakowanych skrzyżowaniach. Ze dwa razy nawigacja prowadzi mnie leśnym skrótem. Odpuszczam bo piach nieprzejezdny. Po drugiej w nocy nastaje lekka mgła i pozbawia mnie jedynego urozmaicenia nocnego krajobrazu jakim jest rozgwieżdżone niebo. Zrobiło się ciemno z tyłu, ciemno z góry, ciemno z boków i ciemno z przodu poza kawałkiem drogi oświetlonym przez lampkę. Jeszcze jak droga ma namalowane pasy i słupki odległościowe to coś się dzieje a jak nie to ciemność zupełna. Czasem tylko jakieś oczy świecą w krzakach. Niektóre wsie też całkowicie zanurzone w ciemnościach, prawie nieoświetlone.
Gdzieś w okolicach 2:00 zaczyna mnie łamać spanie. Nie walczę ze sobą. W okolicach miejscowości Lniano ucinam sobie kwadrans drzemki na przystanku autobusowym. Po niej jedzie się znacznie lepiej. Lekka mgła trzyma się cały czas. Ruch samochodowy znikomy. Spokojnym tempem dojeżdżam do Tlenia. Tam na przystanku przerwa. Kanapka, jakieś batony, kilkanaście minut spania.
Nawet nie nastawiam budzika bo zimno szybko wyrywa ze snu. Po takiej pauzie jadę jak świeżak.


Po czwartej już wypatruje świtu. Zaczynają pojawiać się pierwsze samochody. W końcu zobaczyłem za widnego kawałek tego wielkiego lasu ;-) Mgła pozbawia mnie widoku wschodu słońca.
Przed 6:00 w Wirtach łapię jeszcze parominutową drzemkę. Podsumowując mimo lekkiej dezorientacji w regionie nocka minęła dobrze. 120 km od północy do świtu z trzema drzemkami uważam za dobry wynik. Następna nie będzie już tak lajtowa. Mimo tego , że w sumie z godzinę pospałem to spodziewam się większych kryzysów sennych. Ale to dopiero za kilkanaście godzin.


Spokojnym tempem jadę dalej. Mgła równomiernie nawilża ubranie ale nie ubieram przeciwdeszczówki.
Pod Starogardem Gdańskim robię przerwę. Jedzenie chwila odpoczynku, parę kroków spaceru. Została mi się jeszcze ostatnia kanapka z domu. Po pauzie jak zwykle jedzie się znacznie lepiej. Ruch na drodze 222 wzmaga się znacznie. Raz nawigacja pociągnęła mnie skrótem boczną drogą . Zaczęło się fajnie. Asfalt , mały ruch a skończyło się kamienistą szutrówką przez jakąś kopalnię kruszywa między spychaczami i ciężarówkami.
Kolejną atrakcją była przebudowa drogi nr 222 na odcinku 26 km do samego Gdańska. Jedna wielka mijanka. Odcinki wahadłowe długie , cykle zmiany świateł krótkie, brak pobocza, ruch jak piiiiii.
Zmęczył mnie ten odcinek okrutnie. Na pewno nie będę wracał tą drogą.
O 9:00 po 28 godzinach podróży jestem w Gdańsku. Tak około 3 godziny później niż zakładałem.


Wjeżdżam od strony Suchanina przez jakieś nieznane mi rejony miasta. Ruch samochodowy bardzo duży. Zaskakuje mnie obfitość rowerówek. Mgła opada, wychodzi słońce. Od razu temperatura rośnie. Zrzucam nocne ciuchy i po chwili jazdy jestem już w znanych z czasów studenckich miejscach we Wrzeszczu.

Gdańsk Wrzeszcz

 Po drodze wstępuję na swoją dawną uczelnię. Nie wiele się tu zmieniło. Roślinność się rozrosła w ogrodzie botanicznym, na ścianie pojawił się herb.

Gdańsk Wrzeszcz

Siadłem chwilę na ławce, wcinam batona, ktoś w białym fartuchu wychodzi na papierosa. Tak patrzę na szare lastryko schodów i jakiś bad flashback mi się włączył. Przecież, przy tej samej metalowej popielnicy wyjarałem kiedyś setki fajek przed kołami, zaliczeniami, egzaminami z anionów, kationów, organów, mikrobów, stosów, toksów, syntez i czego tam jeszcze...
Spadam stąd na plażę w Brzeźnie.

Gdańsk. Plaża w Brzeźnie

Z Brzeźna nadmorską trasą rowerową przez Sopot jadę do Gdyni. Pełen wypas. Osobna ścieżka dla rowerzystów, osobna dla spacerowiczów.

Nadmorska Trasa Rowerowa
Ruch tu duży zwłaszcza w okolicach Sopotu. Rowerzyści, rolkarze, hulajnogi, skutery elektryczne, segwaye, spacerowicze, biegacze, chodziarze, nordicwalkingowcy. Bardzo dużo gości zza Odry i Nysy.
Jedzie się przyjemnie. Pełen relaks. Zapominam , że mam w nogach już grubo ponad 500 km.
Po 11:00 jestem w Gdyni.


Jak zaplanowałem cisnę na Świętojańską i Skwer Kościuszki. Tu jak zawsze tłum turystów.

Gdynia

W Gdyni cztery godziny później niż planowałem spotykam się z kuzynką. Daje mi klucze od domu. Jadę prawie pod Chylonię się trochę ogarnąć. Zbawienny prysznic, ładowanie elektroniki, kanapka, kwadrans drzemki. Czuję się jak świeżak. Wracam na Świętojańską.



Zjadamy obiad i czas wracać. Godzina późna a do domu teoretycznie 517 km. Z Gdyni po 16.00 przez Trójmiejski Park Krajobrazowy wyjeżdżam w kierunku Kartuz. Niezłe górki. Niby tylko coś około 200 m n.p.m. ale ze startu z poziomu morza to jest co się wspinać. Nie bardzo mam na to ochotę bo kilometrów przybywa powoli ale wolę to niż remonty drogi w okolicach Starogardu. Ruch samochodowy duży. W sumie nie ma co się dziwić bo piątek popołudniu i wylot w stronę Pojezierza Kaszubskiego. Przez późną porę za wiele tych Kaszub nie zobaczę.


Za Kartuzami zapada noc. Krajobraz musi być ciekawy. Co raz mijam pokaźne jeziora. Jeszcze za widnego robię krótką przerwę. Smaruję łańcuch bo już się nieźle błyszczy, zjadam jakieś batony. Ruch na drodze nr 228 do Sulęczyna bardzo duży. Do tego dziurawa nawierzchnia. Kilka razy zaliczam mniejszą lub większą dziurę. Żeby tylko nie rozciąć gdzieś opony... W Sulęczynie zjeżdżam już jakąś lokalną drogą na Lipusz. W końcu motoryzacyjny luz. Zadowolenie szybko się kończy. Przyczyną jest zanikający asfalt na tej drodze. Ciemny las, nawierzchnia skrajnie dziurawa, żadnych samochodów. Znowu mam wątpliwości gdzie jestem i czy dobrze jadę. W końcu po 10 km staję na skrzyżowaniu z drogą nr 20. W prawo Bytów, w lewo Kościerzyna a na wprost gdzie prowadzi mnie nawigacja barierki remontowe i zakaz ruchu. Za barierkami nówka sztuka asfalt. Stoję chwilę i zastanawiam się jechać czy nie jechać, czy gdzieś tam nie utknę na jakiś wykopach w lesie. Z głównej drogi zjechała furgonetka, ominęła barierki i zniknęła w ciemnościach. Skoro taki przejedzie to ja tym bardziej. Tym sposobem z lekką niepewnością dojechałem do wyczekiwanego Lipusza.



Tam na przystanku dłuższa przerwa. Wcinam jakieś kanapki robione na miejscu, paczkę ciastek. Ubieram cieplejsze ciuchy.

Lipusz

Jest dosyć chłodno. Zakładam dodatkowa lekką wiatrówkę. Po 22:00 najedzony, odpoczęty a co najważniejsze zorientowany w położeniu ruszam drogą nr 235 do Chojnic. Droga dobra, ruch średni.
Po jakiś 40 min jazdy przychodzi senność. Nie wiele się zastanawiając staję na pierwszym przystanku na spanie. Wyziębienie budzi po kilkunastu minutach. Siadam na rower i jadę dalej . Za jakieś pół godziny sytuacja powtarza się. Znowu przystanek, drzemka , budzenie chłodem. Do Chojnic zaliczyłem jeszcze jedno takie spanie, po którym był dłuższy zjazd z góry. Ale mnie wygwizdało.
Czas leci, a dystansu przez te przerwy ubywa powoli. Parę km przed Chojnicami na drodze zakaz wjazdu dla rowerzystów i do dyspozycji marna gruntowa rowerówka przez las. Ciężko się jedzie ale przynajmniej się rozgrzeję. W lesie tym mijam kolesia , który sobie stoi i pije browara w puszce. Też sobie znalazł miejscówkę.
O 1:30 jestem w Chojnicach. Tam na przedmieściach na przeszklonym oświetlonym przystanku robię pauzę. Wcinam 2 bułki z serem zrobione ex tempore , jakieś słodycze. Chwilę śpię.

Chojnice

Na wylocie z Chojnic zaczyna padać deszcz, po paru minutach całkiem intensywnie. Ubieram na przystanku ciuchy przeciwdeszczowe. Za daleko nie ujechałem. Po paru kilometrach  znowu zaczyna mnie łamać spanie. Za mało spałem pierwszej nocy. Już od dłuższego czasu ze zmęczenie dokuczają mi omamy wzrokowe. Do  tego , że gałęzie drzew wyciągają się do mnie jak jakieś macki się przyzwyczaiłem. To , że światła samochodów zabarwiają wszystko łącznie z niebem na śnieżno biały kolor też mnie nie wzrusza. Najlepszy film mi się włączył gdzieś w okolicach Wielkiej Cerekwicy. Jadę, deszcz jeszcze lekko kropi zbliżam się do jakiś barierek, widzę migające czerwone światła. Nic szczególnego - remont drogi. Dojeżdżam bliżej , widzę lewy pas zabezpieczony przed wjazdem potężną hałdą piasku a na prawym stoi kontener morski. Jak ja to przejadę??? Zatrzymuję się a to wszystko znika. O fuck niezłe haluny. Na następnym przystanku ucinam dłuższe spanie. Trafił się taki z szeroką ławką. Wyciągnąłem się na niej wygodnie i zasypiam momentalnie. Dobre 40 minut pociągnąłem. Jednak te wszystkie półsny na siedząco dają krótkotrwały efekt. Zatrzymuje się samochód, wysiadają z niego dwie kobiety. Podchodzą i pytają czy coś się stało, czy wszystko w porządku. Dziękuję, w porządku , to tylko drzemka...
Ta ilość spania postawiła mnie na nogi. W Sępólnie Krajeńskim zaczyna świtać.  Rozbieram się z przeciwdeszczówek i spokojnie jadę dalej. Noc była ciężka. Od 22:00 do 6:00 przejechałem coś koło 100 km. Gospodarka snem to mi trochę nie poszła. Za mało spałem pierwszej nocy. Doświadczenie na przyszłość...
W Więcborku jest już całkiem widno. Jedzie się dobrze. Kondycyjnie to nie mam powodów do narzekań. Spokojnym tempem , bocznymi drogami nawijam kilometry. Przejeżdżam przez Bagdad ;-)

Bagdad

W Osieku nad Notecią uzupełniam bidony, kupuje coś do jedzenia. Na miejscu wcinam 2 drożdżówki i banana.Trochę się chmurzy, lekko zaczyna padać deszcz ale się rozchodzi. Co raz wjeżdżam na lekkie górki , z których mam niezły widok na Dolinę Noteci.

Dolina Noteci.
To już jakieś 700 km w nogach. Kondycja w porządku. Zaczynam doznawać drobnych skurczy w udach. Połykam kilka tabletek Aspotu i bardzo spokojnym tempem jadę w stronę Chodzieży. Czasem też coś zakłuje w kolanie. Ciągnę wtedy pedały do góry. Bardzo dobrze pomaga. Około 10.00 jestem w Chodzieży. Robi się ciepło. Za miastem robię przerwę na przebranie się z ciepłych ubrań, jakieś jedzenie, chwilę odpoczynku, po którym jak zawsze jazda idzie o wiele lepiej. Zaczyna wiać przeciwny wiatr, który z różnym natężeniem męczy mnie gdzieś aż do Nowego Tomyśla. Czasem jest naprawdę niefajnie. Przed Obrzyckiem w znanych mi z wcześniejszych wyjazdów rejonach Puszczy Noteckiej  na leśnej górce robię dłuższą pauzę. Cztery litery lekko odmawiają współpracy z siodełkiem. Porządna przerwa, leżenie, kanapki, pepsi, słodycze. Coś mnie podkusiło aby zobaczyć co się tam dzieje na stycznej z siodełkiem. Trzasnąłem selfie telefonem. Widok mnie przestraszył. O fuck po co to robiłem. Twór nie znany współczesnej dermatologii ;-) Skasowałem to foto od razu.
Posmarowałem dupsko Sudocremem care&protect. Jakoś muszę te pozostałe 200 km wytrzymać.
Przerwa i zabiegi pielęgnacyjne zrobiły swoje. Usiadłem na rower prawie jak świeżak. Spokojnym tempem jadę dalej. Zaczynają się wielkopolskie rowerówki, na których wielu rowerzystów. W końcu sobota.
Za Koślinem mały zonk nawigacyjny. Kieruje mnie skrótem przez piaszczystą leśną drogę do Nowego Tomyśla. Nie ma szans nie pociągnę przez te piaski. Wolę dołożyć kilka km  ale jechać asfaltem. Od razu mam przed oczami zmorę dojazdu do Bydgoszczy. Grzebię w nawigacji , wspomagam się smartfonem. Umysł już nieświeży do wyznaczania trasy. Dla pewności pytam napotkanych ludzi czy aby na pewno dojadę tą drogą do Nowego Tomyśla.  Dłuższy czas jadę rowerówką wytyczoną po starej linii kolejowej. Całkiem fajna asfaltowa nawierzchnia aż do Nowego Tomyśla. Dalej do Wolsztyna drogą nr 305. Tu mam jakiś kryzysowy odcinek. Kilometry nawijają się powolnie ale założyłem sobie , że pauza dopiero za Wolsztynem . Już o zmroku na jakiejś stacji benzynowej robię przerwę. Herbata, kanapki, jakieś słodycze. Kolejny raz przebieram się w ciepłe ciuchy na noc. Już po ciemku startuję w kierunku Nowej Soli. Fakt , że zostało już tylko 100 km znanymi drogami podnosi mi morale. Jadę znacznie szybciej. To niesamowite, że po takim dystansie jeszcze doświadczam flow takiego jak nigdy dotychczas. Flow z euforią. Jakiś odmienny stan świadomości. Czasem odnoszę takie wrażenie, że ja to jedno a moje nogi to coś osobnego. Daje im sygnał z głowy aby kręcić a one tam cisną w pedały  nie wysyłając sygnałów o zmęczeniu. Na oświetlonych odcinkach widzę na liczniku ponad 30 km/h. Fakt, że 1000 km już nawinięte i to , że pozostały dystans jest ju z dwucyfrowy działa bardzo motywująco. W Kożuchowie słychać głośną muzykę. Jakiś koncert jest lub festyn. Młodzieżówka w popularnych niemieckich markach samochodów daje popisy na drodze. Jak najszybciej trzeba stąd spadać...
Gdzieś przed Żaganiem zatrzymuję się dosłownie na kilka minut. Kilka kroków spaceru, wcinam jeszcze jakieś batony. Zaczyna się odliczanie pojedynczych kilometrów. Górka przed Marszowem jakoś wyjątkowo się dłuży. Znowu zaczyna się senność.
Po pierwszej rozpiera mnie radość już pod domem. Heappy End najdłuższego filmu rowerowego , który nagrał się w mojej głowie. Udało się z nadmiarem. Po 65 godzinach brutto ( 51  netto)  i przejechaniu ponad 1070 km stoję w miejscu startu. Wręcz dopada mnie niedowierzanie jak patrzę na licznik przejechanych kilometrów. To jest jakiś kosmiczny dystans jak na rower ale jednak dałem radę. Zaskoczony jestem swoim stanem fizycznym. Spodziewałem się większego spompowania., że te ostatnie 200 km to będzie jakaś potworna walka z samym sobą. Poza skrajnym niewyspaniem czuję się zadowalająco a przecież wyszło 70 km nadmiaru. Sądzę, że codzienne dosyć intensywne poranne treningi mają w tym swój wkład.





GALERIA

Przygotowania, ekwipunek, podsumowanie i inne sprawy techniczne 

Spakowałem się tak aby nie mieć żadnego plecaka. Nawet najlżejszy tylko z ubraniami po dłuższym czasie ciąży a do tego kusi aby coś do niego nawkładać. Nadmiaru jedzenia kupionego w sklepie , napoju itp.
Z wodoodpornej torby "nerki" zrobiłem sobie torebkę na kierownicę. Aby nie dyndała pospawałem prosty stelaż przykręcany do mostka kierownicy. W torbie tej trzymałem najpotrzebniejsze drobiazgi aby nie zatrzymywać się za każdym razem kiedy były potrzebne (powerbank, okulary, mapa, tabletki z magnezem i potasem, tabletki na zgagę, saszetka kremu z filtrem UV, krem Sudocrem, shot kofeinowy, słuchawki i gaz pieprzowy) Wolne miejsce w niej wypełniłem batonami.

Zawartość torby na kierownicę
 W torbie pod ramę spakowałem najcięższe rzeczy techniczne. Narzędzia, dętki, multitool, zapasowe akumulatory, drugi powerbank, szprychy, trytki, podstawowe artykuły higieniczne itp. Wolne miejsce wypełniłem batonami.

Zawartość torby pod ramę

W torbie podsiodłowej wylądował zapasowy komplet ubrania, strój przeciwdeszczowy (kurtka, spodnie, ochraniacze na buty) cieplejsza bluza, nogawki, ciepła bielizna, cieplejsze rękawiczki, mikrokosmetyczka i mikroapteczka


Zawartość torby podsiodłowej

Z przygotowań roweru to tylko główne czynności. Kontrola klocków, linek , smarowanie łańcucha. Roku jeszcze nie ma, przebieg tylko 5 tys km więc nie ma co przy nim grzebać. Na górnym chwycie kierownicy naklejam sobie drugą warstwę owijki dla większego komfortu. Rewelacyjne rozwiązanie. Szkoda ,że nie zrobiłem tego również na dolnym. Z poprzedniego roweru przekładam, żelowe siodełko bo na oryginalnej budżetowej desce Cannondale to 100 km ciężko przejechać. Parę godzin mi zeszło na pospawanie stelaża pod torbę na na kierownicę ale warto było bo nie dyndała na dziurach i zapewniała dostęp do przydatnych drobiazgów bez zatrzymywania się i kopania w dużej torbie podsiodłowej.
Drugi komplet ubrań się nie przydał. Deszcz , który mnie złapał nie był tak długi i intensywny więc nie przemokłem. Podobnie też nie przydał się shot kofeinowy i słuchawki do dopingowania się energetyczną muzyką podczas kryzysu kondycyjnego.
Błędem w przygotowaniu technicznym było niezainstalowanie lemondki na kierownicy. W wielu znalezionych relacjach z przejazdu na 1000km wyczytałem, że bez lemondki jest ciężko, wręcz niemożliwie. Jakoś mnie to nie przekonało ale to prawda. Mimo dobrego ustawienia roweru ponad 65-cio godzinny ucisk na koniec nerwu łokciowego w nadgarstku zrobił swoje. Czucie w najmniejszych palcach dłoni powróciło po tygodniu  a parestezje w dwóch zewnętrznych palcach dłoni odczuwam miesiąc po wyjeździe.
Część ciała styczna z siodełkiem mimo dosyć fatalnych doznań w okolicach 800 km szybko wróciła do normy. Spodziewałem się bardziej nasilonych dolegliwości.
Dokuczliwy był intensywny ruch samochodowy. W okolicach większych miast i na niektórych drogach nawet nocą pod tym względem było fatalnie. Niekończący się sznur samochodów generujący straszny hałas. Nie spotkały mnie jakieś skrajne sytuacje na drodze poza paroma incydentami nie zachowania dystansu przy wyprzedzaniu i jednym wymuszeniu pierwszeństwa. Niestety w nocy nagminne było nie zmienianie świateł na mijania przez kierowców samochodów.


niedziela, 2 września 2018

Wilkocin bunkier PGWAR


Z dawnego cyklu o lokalnych śladach po PGWAR pozostał mi do zwiedzenia bunkier w Wilkocinie. Nie daleko ale jakoś nie było mi tutaj po drodze.
W sobotni poranek 1 września ruszam w kierunku Dolnego Śląska. Startuję przed świtem aby uniknąć ruchu samochodowego na DK12. Jedzie się dobrze. Ruch niewielki. Pogoda dobra chociaż czasem występuje lekka mżawka.

Widok trasy. 126 km
Przed 8.00 wytrzęsiony po brukowym odcinku drogi z Przemkowa jestem w Wilkocinie. Na początku wsi stoi duża tablica informacyjna. Super myślę. Będzie łatwo trafić zwłaszcza, że nie zabrałem nawigacji.

Wilkocin. Tablica informacyjna
Były później nawet strzałki kierujące do bunkrów ale zanikły i trochę się pokręciłem po Przemkowskim Parku Krajobrazowym zanim znalazłem obiekt.
Po drodze z górki trochę przegrawelowalem i złapałem kapcia na kamieniu.


Zdejmuję koło, oponę dętkę itd. Okazuje się , że mam zapasową  w za małym rozmiarze (balon 25 mm do opony 28 mm). Ten kawałek do domu jakoś wytrzyma. Montuje wszystko, pompuje i przecieram oczy ze zdziwienia. Mam tak rozciętą oponę , że dętka wystaje przez dziurę jak balonik...
O shit ! Za tydzień wybieram się do Gdyni a tu trzeba nową oponę szybko skombinować. Jeszcze raz demontuję wszystko, naklejam łatkę wewnątrz opony i składam ponownie. Mikropompką to wyszło po 250 pompnięć na jeden montaż.
Po niedługiej chwili odnajduję obiekt.

Wilkocin. Bunkier PGWAR
 W bunkrze tym jak podają , źródła było centrum dowodzenia i łączności armii radzieckiej z całą żelazną kurtyną od Szczecina nad Bałtykiem do Triestu nad Adriatykiem.
Oczywiście ładuję się z rowerem do środka.

Wilkocin. Bunkier PGWAR
W środku wszystko w dobrym stanie, sucho , ściany jeszcze białe. Jest wyznaczony szlak zwiedzania. Skoro tak to wchodzę głębiej.

Wilkocin. Bunkier PGWAR
Robi się ciekawie. Liczne korytarze, schody piętro niżej, duże sale, liczne zakamarki.

Wilkocin. Bunkier PGWAR
Wilkocin. Bunkier PGWAR
Ju z dawno nie widać światła dziennego z wejścia. Jest dreszczyk. Tyle było zakrętów i przejść , że nie wiem gdzie jestem. Się zastanawiam czy jestem w stanie trafić z powrotem do wyjścia...
Liczne napisy w języku rosyjskim świadczą o tym kto był tu kiedyś gospodarzem...

Wilkocin. Bunkier PGWAR
Wilkocin. Bunkier PGWAR
 Przez jakiś czas meandruję przez ten bunkier w nieznanym kierunku. Z pomocą strzałek szlaku zwiedzania wychodzę na zewnątrz z drugiej strony.

Wilkocin. Bunkier PGWAR
Jest jeszcze kilka obiektów naziemnych. Wszystkie w stanie dosyć zrujnowanym.

Wilkocin Bunkier PGWAR
Wilkocin. Bunkier PGWAR
Wilkocin. Bunkier PGWAR
Wilkocin. Bunkier PGWAR




Obiekt ciekawy. Godny polecenia dla osób lubiących eksplorację takich miejsc.  Koniecznie tylko trzeba zabrać dobrą latarkę.
Kręcę się , jeszcze chwilę po obiektach naziemnych i udaje się w drogę powrotną. Planowałem pojechać bocznymi drogami przez Niegosławice, Wiechlice, Małomice ale z powodu erroru z tylną oponą wracam najkrótszą drogą czyli DK12. Ruch był wyjątkowo umiarkowany. Trafiłem przez to na jakiś rajd samochodów zabytkowych. Było na co popatrzeć.



W Piotrowicach drugi kapeć będący następstwem pierwszego. Znowu 250 pompnięć "strzykawką".


Myślałem, że się na nim skończy ale w Żaganiu łapię trzecią gumę. Statystyki przebić za cały sezon wyrobię...

Żagański pitstop trafił się obok ławki. Przynajmniej mogłem wygodnie dokonać naprawy. Kolejne 250 pompnięć...


GALERIA